Na mało uczęszczanym przystanku w Siemoni w powiecie będzińskim, znaleziono nieprzytomnego mężczyznę. Jak się później okazało był to pracownik budowlany, który wcześniej spadł z rusztowania i został podrzucony przez swojego szefa na miejsce odnalezienia. Mężczyzna zmarł w wyniku odniesionych obrażeń.
W tym tragicznym wydarzeniu bez szczęśliwego zakończenia mamy kilka wątków, które nie tyle dziwią, co przerażają. Wiele tomów napisano o niedobrych przełożonych, złośliwych szefach i pokrzywdzonych pracownikach. Ten przypadek wykracza jednak poza granice nawet najgorszych relacji w zakładzie pracy. Jeśli pracownik jest już niepotrzebny lub sprawił problemy z powodu wypadku, który mu się przydarzył, wówczas można go po prostu wyrzucić niczym zepsutą maszynę. Czy potencjalna kara za zatrudnianie na czarno pracownika może sprawić, że skażemy na śmierć człowieka, pozostawiając go bez pomocy? Jak widać jest to możliwe. Co więcej, obaj mężczyźni znali się wcześniej kilkanaście lat i niekiedy spędzali razem czas wolny. Czyli przedsiębiorca nie pozbył się w okrutny sposób nieznanego sobie pracownika, lecz dobrego znajomego. Sprawca uzasadniał swoje postępowanie tym, że przestraszył się całym wydarzeniem. Chciał ponoć najpierw zawieść pracownika do lekarza, ale zmienił plany i gdy tylko znalazł ustronne miejsce, pozbył się go czym prędzej. Państwowa Inspekcja Pracy ma teraz ręce pełne roboty, ponieważ ustala, czy pomiędzy niefrasobliwym pracodawcą i denatem istniał stosunek pracy. Pierwsze fakty wskazują, że co prawda przedsiębiorca zarejestrował działalność gospodarczą, lecz nie wiadomo, czy realnie rozpoczął jej prowadzenie. W takich okolicznościach może zmienić się sposób patrzenia inspektorów na całe zdarzenie. Dla mnie nie tyle szczegóły są istotne, co pewien standard zatrudniania pracowników przy pracach budowlanych lub podobnych zajęciach, często dorywczych. Praca na małej budowie czy w innym ustronnym miejscu bez jakiejkolwiek umowy to masowe zjawisko. Osoby, które w ten sposób zatrudniają, mają w zasadzie pewność, że nie dotrze do nich kontrola, no chyba, że jakiś były pracownik będzie chciał sprawić im przykrość i poinformuje odpowiednie organa. Inspektorzy muszą w takich przypadkach bardzo się spieszyć, często poszczególne prace na takich budowach wykonywane są nieregularnie, a rekrutowanie do nich przebiega szybko i bez zbędnych pytań. W wielu miastach, czasem nieopodal Urzędów Pracy, gromadzą się osoby prawie specjalizujące się w takim zarobkowaniu. Wygląda to tak, że do grupy mężczyzn podjeżdża samochód, pada pytanie co potrafią robić i jeśli oczekiwania odpowiadają ich umiejętnościom, wówczas pozostaje tylko ustalenie stawki. Wynagrodzenie nie jest wielkie, ale większe od tego, jakie zapewniłaby umowa o dzieło lub podobny formalny zapis. Zatem obie strony są zadowolone z przebiegu wydarzeń i nie jest w ich interesie cokolwiek zmieniać. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli dodam, że do takich prac najmują się często osoby zarejestrowane w Urzędach Pracy.
Ważniejszym problemem w tej historii są obawy przed niesieniem pomocy komuś, kto jej potrzebuje. Co więcej, istnieje bezpośrednie zagrożenie dla jego życia. Nie będę szukał wyrafinowanych przypadków opisanych w mediach, podam przypadek z mojego życia. Kilka dni temu jadąc samochodem, wyjeżdżając zza zakrętu, prawie wjechałem na dwa samochody – uczestników kolizji, która wydarzyła się dosłownie kilka sekund wcześniej. Nie zastanawiając się zbyt długo, zatrzymałem swój samochód i wyszedłem zobaczyć, czy osoby
podróżujące w rozbitych samochodach nie potrzebują pomocy, ponieważ wciąż nie opuszczały pojazdów. Jak się okazało, nikomu nic się nie stało, ciekawa była natomiast reakcja innych kierowców, a była to dość uczęszczana droga. Otóż zatrzymali się tylko ci, którym uszkodzone samochody zablokowały drogę. Pozostali, nie angażując się zbyt w wydarzenia, czym prędzej omijali wypadek poboczem. Upewniwszy się, że nikt nie potrzebuje pomocy i wszyscy chwycili za telefony, a na miejscu zostaje jeden z kierowców (świadek zdarzenia) pojechałem dalej. Musiałem jeszcze uprzątnąć drogę z kawałków rozbitych samochodów, ponieważ w przeciwieństwie do innych omijających mnie pojazdów, nie chciałem jeździć po szkle i połamanych elementach z tworzywa sztucznego. Wniosek jest prosty – nie chcemy pomagać innym. Nie wiadomo, czy się boimy, czy obawiamy konsekwencji uwikłania w jakieś niekomfortowe wydarzenie. Wolimy po prostu, jeśli to możliwe, ominąć problem szerokim łukiem i nie zawracać sobie tym głowy. Czy to jest wypadek, czy znajdujemy kogoś leżącego na ulicy, najpierw zastanówmy się nad tym, czy może ktoś inny już pospieszył z pomocą. Chyba nawet jesteśmy w stanie nieco poczekać, aż taka osoba się znajdzie przed nami.W sumie pozostaje sobie życzyć, aby nie stać się człowiekiem, który leżąc na ulicy potrzebuje pomocy. Oczekiwanie na ratunek, niekoniecznie będzie krótkie.
Zbigniew Wolski
Ważniejszym problemem w tej historii są obawy przed niesieniem pomocy komuś, kto jej potrzebuje. Co więcej, istnieje bezpośrednie zagrożenie dla jego życia. Nie będę szukał wyrafinowanych przypadków opisanych w mediach, podam przypadek z mojego życia. Kilka dni temu jadąc samochodem, wyjeżdżając zza zakrętu, prawie wjechałem na dwa samochody – uczestników kolizji, która wydarzyła się dosłownie kilka sekund wcześniej. Nie zastanawiając się zbyt długo, zatrzymałem swój samochód i wyszedłem zobaczyć, czy osoby
podróżujące w rozbitych samochodach nie potrzebują pomocy, ponieważ wciąż nie opuszczały pojazdów. Jak się okazało, nikomu nic się nie stało, ciekawa była natomiast reakcja innych kierowców, a była to dość uczęszczana droga. Otóż zatrzymali się tylko ci, którym uszkodzone samochody zablokowały drogę. Pozostali, nie angażując się zbyt w wydarzenia, czym prędzej omijali wypadek poboczem. Upewniwszy się, że nikt nie potrzebuje pomocy i wszyscy chwycili za telefony, a na miejscu zostaje jeden z kierowców (świadek zdarzenia) pojechałem dalej. Musiałem jeszcze uprzątnąć drogę z kawałków rozbitych samochodów, ponieważ w przeciwieństwie do innych omijających mnie pojazdów, nie chciałem jeździć po szkle i połamanych elementach z tworzywa sztucznego. Wniosek jest prosty – nie chcemy pomagać innym. Nie wiadomo, czy się boimy, czy obawiamy konsekwencji uwikłania w jakieś niekomfortowe wydarzenie. Wolimy po prostu, jeśli to możliwe, ominąć problem szerokim łukiem i nie zawracać sobie tym głowy. Czy to jest wypadek, czy znajdujemy kogoś leżącego na ulicy, najpierw zastanówmy się nad tym, czy może ktoś inny już pospieszył z pomocą. Chyba nawet jesteśmy w stanie nieco poczekać, aż taka osoba się znajdzie przed nami.W sumie pozostaje sobie życzyć, aby nie stać się człowiekiem, który leżąc na ulicy potrzebuje pomocy. Oczekiwanie na ratunek, niekoniecznie będzie krótkie.
Zbigniew Wolski